Brian Charette talent i zamiłowanie do muzyki odziedziczył po matce, pianistce. Decyzję o rozpoczęciu kariery jako organista jazzowy muzyk podejmuje… w wyniku rozpadu związku.
Charette to człowiek, który pnie się po drabinie jazzowej sławy w niewiarygodnym tempie. Już w wieku 17 lat występuje u boku Lou Donaldsona oraz Houstona Persona – artysta żartuje, że jako nastolatek współpracował z większą liczbą muzyków, niż dziś.
Muzyczna podróż nowojorskiego organisty nigdy nie utknęła w martwym punkcie. Charette bowiem jest miłośnikiem eksperymentów. W 2000 roku postanawia tworzyć bity dla raperów, natomiast rok później wydaje debiutancki album. Nie występuje na nim jednak w roli organisty, a gitarzysty.
Wiele ważnych decyzji Charette podejmuje pod wpływem impulsu: „Miałem 36 lat, byłem świeżo po rozstaniu z kobietą. Siedziałem akurat w hotelu w Tokio, kiedy postanowiłem, że czas na zmiany. Zdecydowałem, że zrobię karierę jako hammondzista w zespole jazzowym”.
Muzyk konsekwentnie dąży do postawionego sobie celu. „Alphabet City”, najnowsza płyta Briana Charetta, zbiera szereg pozytywnych recenzji: „Na swoim dziewiątym albumie muzyk miesza ze sobą jazz, old-school soul i to, co psychodeliczne. Wspomagany przez gitarzystę Willa Bernarda oraz Rudy’ego Roystona na perkusji, Charette prezentuje nam dwanaście zróżnicowanych i niespotykanych kompozycji, które koją ucho prawie tak często, jak je prowokują” – pisze Matt R. Lohr dla „Jazz Times”.
Obecnie Charette jest, według nowojorskiego magazynu „Hot House”, najlepszym organistą. Jose Jackson nazwał Charette’a „mistrzem czasu i przestrzeni”. Nie bez powodu – choć muzyk jest skromny, to ma świadomość tego, co jest w stanie osiągnąć: „Moje podejście do muzyki nie jest mistyczne. Przeciwnie – muzykę postrzegam przez pryzmat nauki. Wszystko opiera się na określonych wzorach, kształtach. Nie jestem wybitnie mądry ani utalentowany. Staram się po prostu dostrzegać te wzorce i ciężko pracować”.