W mojej muzyce niezwykle ważny jest groove, rytm, puls, a upraszczając: moim założeniem jest, aby w czasie słuchania nie można było powstrzymać się od tak zwanego tupania nóżką – zapowiada Wojtek Justyna.
Wojtek Justyna Tree… Oh?!
12.05.2016, godz. 19.30
W ostatnim numerze magazynu „JazzPress” Wojtek Justyna rozmawia z Małgorzatą Smółką. Zapraszamy do przeczytania fragmentu rozmowy, a cały tekst znajdziecie tutaj.
Małgorzata Smółka: Kiedy zacząłeś myśleć o sobie jako o głównym bohaterze sceny? Czyli poproszę o więcej szczegółów na temat Tree… Oh!?
Wojtek Justyna: Inspiracją tego zespołu są grupy rockowe – Jimi Hendrix, Eric Clapton – oraz grupy jazzrockowe, takie jak Johna Scofielda, Scotta Hendersona. Kiedy oni grali w trio, bardzo mnie to fascynowało. Takie były moje wyobrażenia o swoim zespole. Koniecznie trio: bas elektryczny, perkusja i gitara. Zaczęło się od grania utworów, które nam się po prostu podobały, przerabiania tych bardzo jazzowych na bardziej funkowe. Bo to chyba jest tak naprawdę zespół funkowy. Zarówno Alex Bernath – perkusista, jak i Daniel Lottersberger – basista, to według mnie muzycy funkowi z „jazzową świadomością”. Uwielbiają groove – taki tłusty, soczysty groove – i na tym moje trio jest zbudowane.
Wiele się od nich nauczyłem. Nigdy nie wiem, czy odbiorcy mojej muzyki trafnie odczytują mój zamysł. Należę to tych artystów, których wciąż dręczą wątpliwości dzięki nim poznałem wielu niesamowitych muzyków. Nigdy nie odpowiadało mi tak do końca granie cudzych utworów. Najbardziej komfortowo czuję się we własnych kompozycjach. Tylko wtedy czuję, że mogę z tym robić to, na co akurat w danej chwili mam ochotę.
Mimo że przez lata nie do końca wierzyłem w to, iż moja kariera muzyczna potoczy się w kierunku moich kompozycji, mojej wizji. Kiedy zakończyła się większość moich popowych projektów, zapytałem Alexa, który od lat jest też moim dobrym przyjacielem: „Co teraz?”. A on bez wahania odpowiedział: „Teraz czas na twoją autorską płytę”. I w tym momencie wszystko się dla mnie odwróciło. Moja płyta, kariera, stała się priorytetem. To było dwa lata temu. Miała powstać instrumentalna płyta w trio, gitarowe granie, „gaz do dechy”. Na krążku miał pojawić się utwór, który napisałem, kiedy miałem około 20 lat – Stop Halling Me. Słuchając tego, przyszło nam na myśl, że można do tego zrobić wokal. Wybór padł na świetnego muzyka, dwukrotnie nominowanego do nagrody Grammy, Michaela Ventimiglię „Big Mike’a”. Po dwóch tygodniach od wysłania mu utworu dostaliśmy tekst. Grany przeze mnie przez kilkanaście już lat numer nabrał zupełnie innego kształtu! Powstała zupełnie nowa jakość, inny wymiar. Kolejną kompozycją, która ewaluowała na tej płycie, jest utrzymana w bardzo afrykańskich rytmach Two Rivers. Zaprosiliśmy tutaj wspólnego znajomego z Senegalu – Mame Bellę. I ponownie, z mojej wizji, tak dobrze mi znanej, powstało coś zupełnie nowego.
Mame dodał do tej, według mnie skromnej pioseneczki, rdzenny afrykański feeling i brzmienie. Zachęceni rezultatem, poszliśmy krok dalej. Zaprosiliśmy Delę Botriego, flecistę z Ghany, ambasadora kultury tego kraju w świecie. Kiedy Dela dostał ten utwór, nie mógł uwierzyć, że napisał go ktoś z Polski. Według niego nastrój, rytm utworu jest tak afrykański, że pochodzenie kompozytora było dla niego wielkim zaskoczeniem. Mimo trochę innej harmonii, Two Rivers w rodzinnej wiosce Deli przyjęto jak coś bardzo swojskiego. To chyba największy komplement dla mnie, jako kompozytora.